KLEMENS

Przepuściłem tramwaj i kilka samochodów zanim udało mi się przejść na drugą stronę. Chciałem uniknąć spotkania turystów i miałem nadzieję, że dzięki temu mi się to uda. Odkąd nasze miasto stało się atrakcją alkoholowo-turystyczną i seks-turystyczną to o pewnych porach dnia trudno było normalnie iść ulicą. Nie wiem dlaczego upodobali sobie akurat tamten chodnik.Może w jakimś tourist guide kazali chodzić właśnie tamtędy. Miałem nadzieję, że w innym nie napiszą, że mają też chodzić “moją” stroną. Wtedy zostanie mi tylko torowisko, albo kupić bilet i jechać tramwajem, ale 2,80 zł za parę przystanków to trochę dużo, choć pozbycie się turystów jest bezcenne.

Minąłem angola szczającego na narożnik kamienicy. Ubrany był jak typowy Anglik w piątek, choć dziś raczej nie był piątek o czym on zapewne nie wiedział. Miał różową sukienkę, na tyle krótką, żeby eksponowała jego włochate nogi i umożliwiała szybkie wyjęcie fujary celem naszczania na jakieś nasze kilkusetletnie dobro narodowe. Good save the queen! Albo raczej Good save us!

Doszedłem do rynku. Tłum był dziki. Na próżno próbowałem usłyszeć jakiś strzępek rozmowy po polsku. Nie tym razem. Może na jesieni, ale nie latem. Nie poddawałem się i szedłem przed siebie. Slalom między ludźmi nie sprawiał mi radości. Przypominał survival i przedzieranie się przez dżunglę.

W połowie okrążenia rynku zrezygnowałem. Bocznymi uliczkami poszedłem na tramwaj, który w ciągu paru minut odwiózł mnie do domu. Warto było zainwestować te 2,80 zł by pozbyć się turystów. Zabraknie na jedzenie, ale warto było.