SZYMON

Nie dość, że prześladowały mnie w rzeczywistości, to jeszcze nawiedzały w parnych snach. Tutaj, w prawdziwym mieście, były niczym zaśmierdziałe rękawy lotnisk trzeciego świata, ekspresem dostarczające ludzi do przypisanych im obozów pracy. Piiip i otwierały się drzwi sekretarkom z dusznych biurowców, piiip i wylewali z nich starcy zmuszeni do opieki nad dziećmi i dzieci zmuszone przez Boga-fajtłapę do bawienia staruszków pytaniami o źródło jęczmiennego blasku, który jeszcze przed zachodem słońca pozbawić miał niejednego z nich tchnienia. Umierali naprawdę na zawał i ginęli także w moich snach. Była ich może z dwudziestka, takich samych, zwykle bezzębnych dziadków, którzy zajmowali miejsca siedzące pstrokatego tramwaju. Tyrk, tyrk śpiewały koła, gdy niepozorny tramwaj toczył się spiralą w dół niemożliwie zapętlonych ulic, gdzie każda lampa była niczym zabójczo jasny pąk kwiatów. Nikt nie wysiadał ani nie wsiadał do środka, chociaż drzwi co jakiś czas łudziły pasażerów sykiem. Twarze starców w miarę bezcelowej podróży coraz to bardziej zatracały indywidualne rysy, nabierały pomarańczowej barwy, która we śnie kojarzyła mi się z nagrzanym piekarnikiem do wypieku ciasteczek z wróżbami.