OLAF

Biegł jak zraniona pantera, na oślep, byle przed siebie, byle daleko. Róg, za rogiem uliczka, lewo, prawo, prawo, prosto. Odgłosy pogoni ucichły. Biegł nadal. W chwilach zagrożenia, gdy wróg ma przewagę taktyczno-liczebną, są dwie zasady:

1. Spierdalaj.
2. Nie oglądaj się za siebie.

Trzymał się ich ściśle. Zresztą, były wbudowane w jego genotyp przymusowo, w wyniku przyśpieszonej ewolucji (Homo migratus), niechlujnej i zupełnie prowizorycznej. Z jednej strony było mu już wszystko jedno, z drugiej wygrawerowany gdzieś w podświadomości schemat ewakuacyjny, lśnił grubym Arialem, a słowa “instynkt samozachowawczy” kursywą przypominały o kierunku ucieczki. Nie wiedział, gdzie ucieka, nie znał topografii miasta. Wiedział jedynie, że gdzieś tam, za którymś zakrętem, ukaże mu się las, gęsty bór, wraz z gmatwaniną raniących łydki krzewów malinowych, parasoli łopianu, plujących kwasem sekwoi barszczu Sosnowskiego, rozet paproci. Tam, w przelocie, zerwie kilka owoców wilczej jagody, otworzy drzwi do pierwszej napotkanej białej chaty, oderwie się od ścigających go problemów i poszybuje w świat baśni.

Nic z tego. Zanim zdążył się zorientować, jego buty wypełniał brudny bałtycki piasek. Poczuł tę specyficzną woń. Śmietnikowa mieszanka gnijących glonów, stęchłej wody, rozkładających się butelek po wodzie mineralnej oraz jakieś nikłe pozostałości, niemal umykające zmysłowi powonienia w nadmiarze poprzednich, kremu do opalania. Plaża była zupełnie pusta. Ruszył w kierunku morza. Na horyzoncie twardy kontur szkicował bliżej niezidentyfikowany kształt. Zamknął oczy. Silny wiatr zachwiał nim nieco. Był to wiatr zdrowy, wiatr leczniczy. Czuł, że jakieś nieokreślone napięcie kumuluje się w trzewiach, gdzieś w okolicach plexus solaris, jakiś ucisk, narastający ból na peryferiach prawego przedsionka serca. Zawał…? – pomyślał. Nie, to nie to. Ten ból, mimo że nieprzyjemny, zapowiadał coś optymistycznego. Nagle poczuł to. Jak grom ze słonecznego nieba spadła na niego fala zimna, zaraz po niej gorąca. Potem potworne swędzenie twarzy, oczodołów, skóry czaszki. Świerzb niemal nie do opanowania. Drapanie nie przynosiło ulgi. Klęknął na piasku i zaczął wcierać go w policzki, pakować do ust, oczu, haratać włosy, ostatecznie szczypać, rozciągać i rwać poluzowane już kawałki twarzy. W pewnym momencie pociągnął mocniej. Coś chrupnęło i wydało odgłos rozrywanego płótna. Jego stara powłoka leżała teraz tuż przed nim, podmywana przez zielonkawe wody Bałtyku. Wyciągnął telefon, włączył kamerę przednią. Guantanamera.