OLAF

W cyfrowym odbiciu rzeczywistości, pośród zaschniętych, zwisających swobodnie skrawków skóry, zobaczył ją, przestraszoną, zaskoczoną w równym stopniu co on, swoją dziewczynę. Jęknął cicho. Z gardła wydobył się kobiecy głos. Nie mógł uwierzyć. – To halucynacja, wytwór przemęczonego organizmu, to niemożliwe! – piszczał falsetem. Zaczął drapać i szarpać tę znajomą, a jednak zupełnie teraz obcą twarz. Czuł pod palcami, że i ta ustępuje pod naporem paznokci. Pod warstwą kobiecej, odnalazł swą poprzednią, dobrze znaną facjatę. Pod nią kolejną, i kolejną, by rekurencyjnie dotrzeć do tego, czego obawiał się najbardziej. Pod palcami, zamiast ust, nosa, powiek, wyczuł zupełnie gładką, idealnie bezbarwną w swej fakturze, nieuformowaną twarz drewniaka do nauki rysunku.

– Odwróć się powoli, ręce ponad głową! – usłyszał za sobą głos sierżanta Kopera. – Powolutku, bez gwałtownych ruchów. Myślałeś, że uda ci się prysnąć w nieznane? I gdzie byś się ukrył, hę…? Dwa, najwyżej trzy dni i siedziałbyś z powrotem tam, gdzie twoje miejsce. Przed nami nie da się uciec.

Olaf wstał z kolan. Był gotowy poddać się natychmiast. Miał dość. Nie wiedział już, kim jest, co się wydarzyło i co wydarzyć się może. Nagle poczuł na swojej idealnie gładkiej, nieokreślonej twarzy bałtycką bryzę. Zamarł. Wydawało mu się, że morze też zamarło. Jest teraz zieloną przestrzenią, łąką soczystą, niczym “Błogość” z Windows XP, otwartym polem, planem ucieczki i upragnioną wolnością. Rzucił się pędem przed siebie. Pierwsza zasada, druga zasada. Łąka przyjęła go mokrym uściskiem. Przeskakiwał nad wzburzonymi kępami traw zwinnie, jednocześnie z każdym krokiem zapadał się głębiej w szumiącą otchłań. W dali, za plecami, usłyszał wystrzał z pistoletu. Potem drugi, trzeci. Ten ostatni nastąpił w tym samym momencie, gdy jedno ze źdźbeł przecięło jego tors. Z trudem oddychając, sycząc z bólu, jednocześnie unosząc się na fali euforii, wyciągnął iPhone’a, uruchomił aplikację i manipulując wytrenowanym kciukiem napisał:

Ćwierkanie ukoiło ból. Był wolny.