ANDRZEJ

Słońce nachalnie wciskało paluchy między firanki. Nagrzewało parapet, sunęło po poszewce i kończyło poranną marszrutę na odsłoniętym tyłku Andrzeja Lisieckiego. Po wczorajszej, częściowo pieszej przeprawie do stolicy piosenki żołnierskiej, główny koordynator nowomedialnych warsztatów literackich czuł się bardziej połamany niż rześki. Nie pomógł w tym ani zbyt krótki wieczór, podczas którego wypił grzeczną chińską herbatkę z już przybyłymi uczestnikami, ani zbyt długa noc, przerywana dwoma spoconymi pobudkami i jednym koszmarem. Był to koszmar mocny i złowieszczy, jeden z tych, w których tkanka snu tkana jest nićmi jawy tak podstępnie, że gdy się budzisz, wiesz dobrze, że coś tu śmierdzi, że coś się wydarzy, że falują czerwone kotary, a łysy karzeł stoi w kącie i szczerzy się niemym śmiechem, jakby mówił: "A teraz trzymaj się, brachu, bo nie będzie lekko". 

Z korytarza na dole dobiegały odgłosy podnieconych spotkaniem warsztatowców. Nie było powodów, by nie być wdzięcznym sytuacji: przez dwa dni wszyscy razem mieli się przejmować tylko jednym: swoją własną twórczością. No i ewentualnie, z kim by tu spędzić noc – pomyślał Andrzej.

– I czy każdej nocy ma być to ta sama osoba – powiedział, tym razem głośno, wyraźnie rozbawiony, i wyrwał się z łóżka. Przypomniał sobie, że spotyka się wieczorem z Joanną przy latarni.

 

Pieprzyć to – odgonił złe myśli i swym przysadzistym, czterdziestoletnim, dziewięćdziesięciokilogramowym cielskiem wkroczył do łazienki. Dziś i jutro musi zbudować ramy do czegoś, co w końcu pozwoli mu się przebić na scenie międzynarodowej. I nie przeszkodzi mu w tym żaden głupi omen ani jakiś pojechany koszmar.

A jednak cieniutkie nitki złego przeczucia oplątywały włochatą łydkę Andrzeja Lisieckiego, gdy golił się przed lustrem i obmyślał plan zajęć. Jakby ktoś zza jego pleców wypuścił właśnie bumerang.