SZYMON

Kupowaliśmy gazowaną w sześciopakach u podejrzanie roześmianego sprzedawcy z osiedlowego sklepu. Stawialiśmy je w najciemniejszym kącie pokoju, jedną czy dwie zawsze ładując do buczącej lodówki. Nasze zapasy stanowiły w tych dniach swoisty zegar słoneczny. Pół butelki przypadało na jakieś trzy godziny upału (o ile nikt z nas nie raczył się procentami, wtedy starczało rzecz jasna na mniej).

Zwykle w Epoce Polskiej Niepogody pijaliśmy wodę prosto z butelki, ale w tych dniach wzięło nas na rozlewanie gazowanej wody do kieliszków po winie. Brzdęk, brzdęk. Stukałem się z Klaudią i wygłaszałem mniej czy bardziej dorzeczne toasty: za potop, za krótki potop, za cholerną powódź.

Oboje tęskniliśmy do chwil, kiedy można było złorzeczyć ulewom i zimnym wichrom. Przeklinanie parzącego słońca jakoś nam nie szło. Ciężko mieć pretensje do nieba, kiedy człowiek nawet nie może na nie spojrzeć bez okularów słonecznych – naszą jedyną parę straciliśmy podczas wyprawy do sklepu. Zawiniła Klaudia i jej egoistyczne pragnienie wody niegazowanej, które swego czasu omal nie doprowadziło do rozpadu naszego związku.