OLAF

Nie mógł odnaleźć Guantanamery. Jakby zapadła się pod ziemię. Powinien był już dawno przyzwyczaić się do tych jej tajemniczych zniknięć i równie zastanawiających objawień w jego życiu. Lustro szyderczo śmiało się do niego, a może naśmiewało. Z jego pokiereszowanej facjaty, rozczochranej zosterowatej łąki na głowie, a może po prostu odbijało jego wybitnie udany, mefistofeliczny, a jednocześnie zmęczony i smutny uśmieszek. Czuł, jak wzbiera w nim napięcie, ale nie takie zwykłe, zdrowe i soczysty napięcie, o nie! To było napięcie szalone i dzikie, którego natężenia przyjmują naprzemiennie wartości skrajne, dodatnie i ujemne, w wykwicie swojej genialności rysujące dostojną sinusoidę, tak znienawidzoną przez Edisona. Ta, wybijając się poza najwyższą możliwą wartość amplitudy, gdzieś poza wirtualny toksycznozielony ekran oscyloskopu, przeistoczyła się w prąd faradyczny, tężcowo kurcząc mięśnie prawej ręki, wbijając ją szaleńczo w gładką taflę lustra. Odłamki szkła, tnąc powietrze i skórę na klatce piersiowej, wbijając się w każdą dostępną aktualnie miękkość, wyścieliły dno tandetnej umywalki. Krople krwi naburmuszone żelazoporfiryną z hemoglobiny, kapały na to rumowisko odłamków szklanych, rzucających słodkie zajączki na bielone ściany łazienki.

Chińska robota – syknął, opanowując ból. Kiedyś to były lustra, za PRL-u, trzeba było mieć wyjątkowego pecha, by stłuc takie lustro, a potem jeszcze w ramach bonusu otrzymać siedem lat nieszczęścia. Kiedyś wszystko było mocniejsze: lustra, odkurzacze, pralki automatyczne, samochody, no i ludzie. Ludzie to byli nie do zdarcia. A teraz…? Chińszczyzna. Przemył wodą zakrwawioną dłoń. Zajrzał do szafki po lewej – brak papieru, apteczka – nieobecna, nawet gazety czy innej szmaty nie mógł znaleźć.

– Chińska tandeta – mruczał. Otworzył torbę podręczną Guantanamery. Pośród gęstej materii utensyliów wszelkiej maści: szminek, lakierów, pilniczków, pincetek, błyszczyków, igieł z nićmi, konturówek do powiek, tamponów, gumy do żucia, lustereczka, puderniczki, grzebyczka, perfum, gazu pieprzowego, wazelinki, kondomika, chusteczek zwykłych i odświeżających, szczoteczki, zapalniczki oraz całej masy nieokreślonych, tajemniczych i szokujących swym kształtem i kolorem rzeczy, znalazł apteczkę. Dłoń zabandażował. Popatrzył na nią. Bandaż zakrywał linie papilarne, zacierał tożsamość, wydobywał z niego człowieka znikąd, bez przynależności, właściwości, korelacji, kwitów, PESEL-u, bez znaków szczególnych, szczególności w ogóle. Na moment przerzucił głębię ostrości na drugi plan. Tuż za gaussowską plamą dłoni, pomiędzy wodą utlenioną a opakowaniem preparatu do irygacji pochwy Tantum Rosa, znalazł kartkę z opowiadaniem Guantanamery. Stanął przed trudnym wyborem: przeczytać jej treść albo odlecieć w krainę błogostanu, euforii oraz halucynacji, połykając zawartość saszetki, bez czasochłonnej ekstrakcji znajdującego się w niej chlorowodorku bezydaminy.