MAGDALENA

Na dole toczyło się normalne wieczorne życie na Trójkącie. W oknach obskurnej kamienicy naprzeciwko powoli zapalały się kolejne światła. Ktoś krzątał się w kuchni, przygotowując kolację, grubas z trzeciego piętra zbierał pranie z balkonu, studenci z poddasza głośno puszczali muzykę, a dzieciaki kopały piłkę między kontenerami na śmieci. Patrząc na odpadający płatami tynk i kruszące się cegły, przestawała dziwić się filmowcom, że wybrali Mierniczą na miejsce akcji filmu o powstaniu warszawskim. Czas zatrzymał się tu w połowie minionego stulecia i tylko talerze anten satelitarnych przypominały, że mamy już wiek dwudziesty pierwszy. Chociaż od najazdu ekipy filmowej na „Trójkąt Bermudzki” minął już rok, Magdalenę niezmiennie śmieszył absurd całej sytuacji. Podczas swojego niedługiego pobytu we Wrocławiu zdążyła się już bowiem nasłuchać setek narzekań na warszawiaków, wywożących po wojnie wrocławskie cegły na odbudowę stolicy. Jako przybysza z zewnątrz dziwiły ją początkowo te utyskiwania młodych przeważnie ludzi, uważających się za rdzennych mieszkańców tych zrabowanych ziem, mimo że w najlepszym wypadku byli drugim urodzonym tu pokoleniem, wojnę znającym jedynie z hollywoodzkich produkcji, bo z podręcznikami historii nigdy nie było im jakoś po drodze. Dopiero po czasie zauważyła, że wygłaszanie takich pretensji, zwłaszcza po alkoholu, jest tu po prostu w dobrym tonie i stanowi jedną z niewielu tradycji naturalnie spajającą to multikulturowe miasto. Z tym większą wesołością powitała więc w ubiegłoroczne wakacje warszawskich powstańców z taką zaciekłością broniących tych wzniesionych przez Niemców murów. Uznała to za fakt tak absurdalny, że to właśnie on stał się inspiracją do jej części fabuły w tworzonej pod okiem Andrzeja powieści kolaboratywnej. Kiedy przedstawiła mu ten pomysł, był zachwycony jego przewrotnością. Niestety, mimo aprobaty, jaką zyskała, Magdalena długo nie mogła zabrać się do jego realizacji, a kiedy w końcu przed miesiącem, przyciśnięta do muru, przystąpiła do pracy, jej efekty po prostu rozpłynęły się w wirtualnej rzeczywistości.

Uspokojona odpowiednią dawką nikotyny doszła w końcu do wniosku, że ma przed sobą dwa rozwiązania. Może, zarywając noc, napisać do rana coś sensownego i pojechać nad morze, gdzie spotka tego intrygującego autora, używającego z polotem słów takich jak lukarna, klinkier, framuga – na wpół inżynierski umysł Magdaleny zupełnie bez jej woli doceniał techniczne zapędy płci przeciwnej, bo za to, że napisał to mężczyzna, dałaby sobie uciąć obie ręce. I to nie byle jaki mężczyzna, bo obdarzony dodatkowo niezwykle oryginalnym stylem literackim – Magdalena oczami wyobraźni już widziała ich długie, prowadzone o zachodzie słońca na plaży rozmowy, w których wątki architektoniczne przeplatałyby się płynnie z zagadnieniami współczesnej literatury. W końcu gdyby nie rzuciła studiów na ostatnim semestrze, podpisywałaby się teraz inż. arch. Magdalena Bystrzycka, a perspektywa spotkania na warsztatach bratniej duszy była jednym z czynników, dzięki którym pokonała paniczną falę lęku związanego z koniecznością egzystowania z zupełnie obcymi ludźmi i – o zgrozo! – ścisłej z nimi współpracy.